Przechodząc Blacksad: Under the Skin co krok wracałem myślami do Grim Fandango. Chyba nie tylko dlatego, że dopiero niedawno dokończyłem Grim Fandango: Remastered. Także przez to, że główni bohaterowie obu gier mają ze sobą całkiem sporo wspólnego. John Blacksad, podobnie jak Manny Calavera, ma nieprzeciętny talent do wikłania się w sprawy kryminalne i skomplikowane relacje z samicami. Ponadto obaj lubią raz na jakiś czas rozwiązać problem przy pomocy wózka widłowego, zdarza im się też nieraz skorzystać z windy ulicznej. A przemyśleniom chętnie oddają się paląc papierosa na tle wolno sunącego po niebie, przypominającego cygaro sterowca; jak przystało na zmęczonych życiem tudzież pożyciem (zwłaszcza w przypadku Manny'ego Calavery) rasowych bohaterów opowieści noir.
Od Grim Fandango różnią Blacksada przede wszystkim antropomorficzne postacie. W lwiej części te same, co w oryginalnej serii komiksowej (wciąż stosunkowo młodej; pierwszy tom ukazał się dwa lata przed pierwszą recenzją na Przygodoskopie). Koci detektyw ma więc łasicowatego przyjaciela, zyskującego przy bliższym poznaniu. A w sprawach zawodowych często współpracuje ze znajomym komisarzem owczarkiem niemieckim, przypadkiem nie jedynym psem zatrudnionym w lokalnej policji. Poszczególne rasy, gatunki w większości poobsadzane zostały zgodnie ze swoimi predyspozycjami, czyli też trochę stereotypowo. W roli utalentowanego boksera wystąpił więc bokser... a może raczej rottweiler (słabo znam się na rasach psów). Klientkę, która przychodzi do biura bohatera z nowym zleceniem, ochrania najprawdziwszy goryl górski. Zaś największych sukinkotów odgrywają wszelkiej maści lisy, wilki i oczywiście gady.
Pewną niekonsekwencją jest to, że prawie wszystkie spotykane po drodze samice należą do kotowatych. I że zauważalnie mniej (niż samcom) pozostało im już cech zwierzęcych, bardziej wyglądają na ucharakteryzowane bohaterki ludzkie. Rozumiem, że takie postacie mają swoich oddanych wielbicieli. Mnie jednak trochę brakowało w tym względzie większej różnorodności, może jakiejś lwicy morskiej czy innej foki w roli drugoplanowej. Tym bardziej, że Blacksad równolegle stara się całkiem poważnie traktować kwestie rasizmu, nietolerancji. I niestety tu też trochę zabrakło logiki. Ponieważ z jednej strony nikt nawet słowem nie wspomina o różnicach międzyrasowych, międzygatunkowych czy kolosalnych rozbieżnościach pomiędzy koegzystującymi ssakami, ptakami i gadami. A z drugiej wielokrotnie przypominany jest problem dyskryminacji ze względu na... kolor sierści. Cóż, szkoda tak zmarnowanej okazji na ciekawe ukazanie tematu. Za co, broń bobrze, nie chciałbym jednak krytykować samej gry, której twórcy starali się po prostu zachować zgodność z pierwowzorem. Tak powymyślali zdaje się już autorzy komiksu.
 |
Nacierającemu nosorożcowi lepiej zawczasu zejść z drogi... |
Za to BoJack Horseman daje się łatwo zrobić w koniaokiełznać. |
Widać, że twórcy gry wraz z autorami komiksu sporo uwagi poświęcili na wierne przeniesienie dwuwymiarowego pierwowzoru w trójwymiar. Co było tym trudniejsze, że Under the Skin to nie tylko jedyna na dziś adaptacja Blacksada, ale też pierwsza w pełni 3D przygodówka od Pendulo Studios. Ale tym razem się udało. Jest coś w modelach postaci, teksturach czy kolorystyce, co powoduje, że gra podoba mi się bardziej niż np. wszystkie trójwymiarowe inkarnacje przygód Sama i Maxa. Nieco kulejącą animację, w tym drewnianą mimikę twarzypyszczków rekompensuje sprawna reżyseria i ładnie prowadzona "kamera". Oraz znakomicie dobrany głos Johna Blacksada, który brzmi nie gorzej niż Tony Plana jako Manny Calavera albo Rob Brydon w roli Lewtona z Discworld Noir. Co ciekawe, większość aktorów grających w Blacksadzie rok wcześniej wcieliło się w bohaterów Detroit: Become Human.
Także gatunkowo Blacksad bliższy jest Detroit i innym interaktywnym "dramom" Quantic Dream, aniżeli tradycyjnym przygodówkom. Kocim bohaterem nie sterujemy więc przy pomocy myszy, a w bardziej dynamiczną rozgrywkę wplecione zostały nieliczne sceny wymagające refleksu. To jednak w ogóle mi nie przeszkadzało. Nie mogę natomiast przyzwyczaić się do ograniczenia czasowego przy wybieraniu opcji dialogowych. Może dzięki temu rozmowy przebiegają płynniej, ale grając w przygodówkę nie lubię czuć się jak uczestnik teleturnieju. Dobrze przynajmniej, że nie wybranie żadnej z dostępnych w danym momencie odpowiedzi też jest traktowane jako wybór, a milczenie bohatera często wręcz najbardziej pasuje do sytuacji. Ponadto, biorąc pod uwagę swobodę w podejmowaniu przeróżnych decyzji, o których bohaterowie pamiętają, brakowało mi większej swobody w zapisywaniu stanu gry. Jeden autosave to zdecydowanie za mało.
Nie mógłbym z czystym sumieniem ocenić Blacksada na więcej niż cztery gwiazdki. Nie jest aż tak dobry, na tyle dopieszczony. Z drugiej strony momentami trochę się wahałem, bo moim zdaniem to najciekawsza spośród wszystkich gier w trzydziestoletnim dorobku Pendulo Studios. Paradoksalnie, pomimo unowocześnionej, uproszczonej tzw. rozgrywki, to właśnie Blacksad najbliższy jest pod względem charakteru klasycznym przygodówkom LucasArts, na których Pendulo wzorowała się od wczesnych lat działalności. Myślę, że bez trudu rozłożyłby na łopatki wszystkie Runawaye, a z Yesterdayami wygrałby przez nokaut. Co po części jest pewnie zasługą firmy Ys Interactive, z którą tym razem współpracowała Pendulo. A przede wszystkim świata wykreowanego w oryginalnych komiksach. Zdecydowanie bardziej pociągającego niż przygody ni(e)jakiego Briana Basco.
To samo biuro w grze i w komiksie... |
|