Lubię od czasu do czasu... "skalibrować" sobie skalę ocen gier przygodowych. Chodzi o punkt odniesienia, o przypomnienie sobie różnicy między tymi dobrymi a naprawdę słabymi. Dzięki temu łatwiej jest je sprawiedliwie oceniać. Problem w tym, że recenzując przygodówki hobbystycznie mam naturalną tendencję do wybierania tych lepszych, ciekawszych. I jakoś w tym roku nie miałem (nie)szczęścia trafić na skończonego bubla (nie mylić z sympatycznym Bulb Boyem). Oświeciło mnie, gdy w końcu zagrałem w demo The Mystery of Woolley Mountain, po części zaciekawiony udostępnioną niedawno polską wersją językową. Przeczuwałem, że nie przypadnie mi do gustu, ale nie spodziewałem się, że aż tak bardzo. W związku z czym... bez wahania strwoniłem pieniądze na pełną wersję. Doceńcie poświęcenie.
Całą grę wystarczy streścić w jednym, dwóch zdaniach. Podła wiedźma porwała jakieś dzieci; pewna bohaterska załoga musi je ocalić. Cóż, wiele fajnych przygodówek opierało się na równie prostej historyjce. Szkoda, że w The Mystery of Woolley Mountain nie za bardzo ma się co opierać. Dosłownie każdy element jest tu potraktowany tak powierzchownie, jak to tylko możliwe. Począwszy od napisanych na kolanie dialogów przeplatanych wymuszonymi żartami, których nie uratowałoby najlepsze tłumaczenie. Poprzez bzdurne problemy postaci, zagadki ekwipunkowe wplecione bez jakiegokolwiek pomysłu itd. Gra wygląda trochę jak wczesny koncept, który uzdolniony deweloper może dałby radę po kilku/nastu miesiącach intensywnej pracy przekuć w sympatyczną "wacky adventure". Sugeruje to też oprawa audiowizualna sprawiająca wrażenie zastępczej, tymczasowej. Z nie pasującymi głosami czy muzyką brzmiącą jak nieudolna improwizacja "na żywo". Z wyglądu The Mystery of Woolley Mountain ani trochę nie kojarzy mi się z "South Parkiem", "Simpsonami" czy innymi serialami animowanymi, z którymi chciałaby być porównywana. Za to przypomina bardzo stereotypową gierkę flashową. Jedną z tych, które "umarły" wraz z wyłączeniem Flash Playera przez firmę Adobe z końcem 2020 roku.
Taniec zwycięstwa, któremu prowadzony gamoń oddaje się za każdym razem, gdy uda mu się rozwiązać poważniejszy problem/zadanie, to chyba najbardziej żenująca rzecz, jaką kiedykolwiek oglądałem w przygodówce. Miało być zabawnie, a wyszło strasznie. Koszmarnie tandetnie i kiczowato. I niestety nie potrafię ocenić The Mystery of Woolley Mountain inaczej. Przede wszystkim dlatego, że przygodówki, które oceniłbym na całą gwiazdkę wydają mi się przy niej nawet intrygujące. Z kolei te, które kiedyś doceniłem na półtorej gwiazdki dzieli od Woolley Mountain... przepaść. Napisałbym też, że powinna być w pełni darmowa. Tyle tylko, że każda z gier freeware przez lata pojawiających się w przygodoskopowym kąciku im poświęconym, prezentuje się bez porównania lepiej.
The Mystery of Woolley Mountain szczyci się tym, że zorganizowaną w 2016 roku kickstarterową zrzutką zainteresował się sam Ron Gilbert. Może urzekło go w projekcie coś, na co przeciętny Elum nie zwróci uwagi, np. wyjątkowo starannie pisany kod. A może zrobił to w celach marketingowych, by odwdzięczyć się za wsparcie dla Thimbleweed Park? Równie niejasne, niezrozumiałe są dla mnie motywacje śmiałków, którzy postanowili przetłumaczyć Woolley Mountain na polski. Mam nadzieję, że tak oddani fani dostali od autora gry przynajmniej koszulki, plakaty z autografami, ścieżkę dźwiękową na płycie winylowej, pendrive w opakowaniu udającym kasetę magnetofonową i inne gadżety, na które poszła zdaje się większość kickstarterowych pieniędzy.
Nawet gamońprotagonista jest zdania, że to jedna z najgorszych przygodówek w jakich grał. |
|